Lexor: A co myslisz o (najprostszy przykład) malarzach, którzy za życia biedowali, nikt ich nie doceniał i dopiero po wielu latach/wiekach ich dzieła nabrały ogromnej wartości?
A co myślisz o(najlepszy przykład) developerach takich gier jak "Gamers Unknown Survival ", "Last Survivor", "NightZ ", czy chyba już najlepszy przykład - "Hunt Down The Freeman" i każda inna gra, która zbierała najgorsze recenzje i oceny użytkowników?
Myślisz że te "dzieła" z czasem nabiorą ogromnej wartości? :)
Lexor: No ok, ale w końcu to jakby nie było własność rodziny, nie? Czemu "ktoś obcy" ma tu ustalać jakieś zasady?
Jest wiele bogatych osób na świecie którzy chcieliby mieć w swoim domu jakiś konkretny obraz, a oryginał jest (zwykle) tylko jeden i obecny posiadacz nie chce go sprzedawać - co oni ma ją na to powiedzieć?
W przypadku obrazu masz rację. Jednak w przypadku oprogramowania to niech się nie zdziwią, jak ktoś sobie pobierze piracką wersję, tylko dlatego, że nigdzie nie mógł kupić legalną choć chciał.
W tym przypadku nazywanie tego kogoś "złodziejem" i ściganie z urzędu to czysty kretynizm. Jak już to prędzej bym to nazwał wykroczeniem ze znikomą szkodliwością społeczną.
Dlatego śmieszą mnie akcje korporacji typu Nintedoo odnośnie romów do starych gier z NESa, zaś tych, którzy pobierali ich pirackie wersje uważam za całkowicie usprawiedliwionych. Co innego, gdyby Nintendo dalej prowadził sprzedaż tych romów.
Lexor: To ze ktoś posiada prawa do czegoś, niekoniecznie musi od razu oznaczać że będzie się chciał się tym dzielić z innymi. Może się nimi nie dzielić ze względu na zwykłą "zachłanność" ale innym dobrym powodem mogą być też "względy strategiczne".
Jak wyżej napisałem.
Lexor: Owszem, nie jest oczywiste, ale zakup opgrogramowania opiera się zwykle na jakiejś formie dwustronnej umowy i szkoda że większość ludzi na nią nie patrzy PRZED zakupem (ja np. czytam kazdą, a moi znajomi sie za mnie smieją), a zaczyna sie "martwić" dopiero po jakimś czasie.
Nie "szkoda" lecz "mają rację".
Wiele umów licencyjnych nie dość że jest bardzo nieczytelna i trudna do zrozumienia bez fachowej pomocy prawnika, to jeszcze nie rzadko jest kpiną i pluciem w twarz dla klienta/użytkownika końcowego. Cytując wikipedię:
Licencje na oprogramowanie są najczęściej bardzo restrykcyjne i większość użytkowników nie czyta ich w ogóle. Większość takich licencji ogranicza liczbę komputerów, na których można zainstalować oprogramowanie, liczbę użytkowników, którzy mogą go używać i wprowadzają wiele innych ograniczeń, które nie są bezpośrednio związane z technologią. Standardowym elementem każdej niemal licencji oprogramowania jest klauzula o wyłączonej odpowiedzialności producenta z tytułu używania oprogramowania przez licencjobiorcę, której znaczenie polega na braku jakiejkolwiek odpowiedzialności producentów oprogramowania za np. skutki błędów w programach. Dlatego - przynajmniej jeśli chodzi o używanie w domu - też nawet nie ich czytam, a tylko klikam "Zgadzam się"(bądź F8) tylko dlatego, bym mógł zainstalować program/grę a nie dlatego że się zgadzam z nie raz absurdalnymi warunkami. Zresztą pisać sobie mogą co tylko chcą...., nawet to, że mam oddać nerkę, czy to, że mam tańczyć nago podczas instalacji. Na mnie takie podstępne zaklęcia psychiczne jak "Instalując i używając program automatycznie się zgadzasz przestrzegać warunków zawartych w licencji" nie działają.
Oczywiście to nie oznacza, że ja będę np. kupiony program kopiował i instalował na wielu komputerach, rozdawał między znajomymi, wykorzystywać w celach komercyjnych(chyba że twórca na to zezwolił) bądź umieszczał na torrentach, bo to rzeczywiście byłaby to poważna podłość wobec twórców/developerów, którzy rzeczywiście ciężko pracowali.
Ale za to jeśli chodzi o takie zapisy, jak zakaz zrobienia kopii zapasowej, zakaz zrobienia obrazu ISO w celu gry przez wirtualny napęd, zakazu udostępnienia swojego komputera komuś ze swojej rodziny, czy..... UWAGA - zakaz osobom postronnym patrzenia się w ekran monitora komputera podczas gdy mam uruchomioną grę - to mam na nie zupełnie wywalone.
Przynajmniej w domu. Co innego w firmach, gdzie rzeczywiście może być problem.